M. Bond "Jeszcze o Paddingtonie" ;-)
Let me take you down,
‘Cause I’m going to Strawberry Fields.
Nothing is real
And nothing to get hung about.
Strawberry Fields forever.
M. Bond "Jeszcze o Paddingtonie" ;-)
Alexander Smith (użyte w "Nie wymachuj mi tym gnatem" K.Bonfiglioli
Jest wiele powodów, dla których uwielbiam kino. Jednym z nich jest fakt, że kino to wspaniały pomost do literatury. Dzięki niemu można dowiedzieć się o pozycjach, które szybko (lub wcale) nie trafiłyby do naszych rąk. I tak było z powieścią Kirila Bonfiglioliego "Nie wymachuj mi tym gnatem". Z chwilą, gdy dowiedziałam się, że tekst ten jest inspiracją do scenariusza filmu "Bezwstydny Mortdecai" (tak, w roli głównej J.Depp, ale zainteresował mnie bardziej cały zwiastun filmu), szybko postanowiłam zacząć od pierwowzoru.
W ramach marketingu filmu w naszych księgarniach pojawiła się rzeczona powieść, której chyba wcześniej można było ze świecą szukać na polskich półkach księgarnianych (przyznaję, nie znałam tego autora wcześniej). Jak można się dowiedzieć, "Nie wymachuj mi tym gnatem" to pierwszy tom trylogii K.Bonfiglioliego opisujący szalone przygody, równie szalonego arystokraty Charles Mortdecaia.
Historię poznajemy z perspektywy Mortdecaia - zblazowanego milionera, którego głównym zainteresowaniem cieszą się alkohol, kobiety, luksusowe auta i, chyba przede wszystkim, dzieła sztuki. Jak przystało na wytrawnego konesera tych ostatnich, Mortdecai często zajmuje się ich pozyskiwaniem, nie rzadko w sposób niezgodny z prawem. Oczywiście wiąże się do z lawiną kłopotów, konfliktem interesów różnych stron i innymi niespodziewanymi sytuacjami. Dodając do tego fakt, że Mortdecai to również rasowy tchórz, który ponad wszystko ceni sobie swój własny komfort (psychiczny i fizyczny), nie uświadczymy tu historii rodem z "Łowców głów" J.Nesbo. Razem z Mortdecaiem, poznajemy jego wiernego sługę (można rzec "przyjaciela") Jocka. Razem tworzą zgrany duet, który trwa na przekór wszystkim problemom, do końca.
Spostrzeżenia Mortdecaia na temat rzeczy i ludzi wokół niego są często całkiem zabawne i uniwersalne. Jednak czasem przez te barwne przemyślenia gubiłam wątek w toku historii. Jest tu dużo odwołań do literatury anglosaskiej (stosowanych przez samego bohatera). Ale dla czytelnika polskiego nie ma to raczej większego znaczenia. Być może w oryginale aluzje te mają większą siłę (tak jak celowe błędy poczynione przez autora). Generalnie cała fabuła kręci się wokół drogi - ucieczki, pościgu, ukrywania się. Akcja szybko się zmienia, pojawiają się wciąż nowe postacie.
Prawdopodobnie w przyszłości sięgnę po pozostałe części trylogii, żeby przekonać się co stało się z Charlie'm Mortdecaiem i jego obrazami. Ale nie będę tego czytać z wypiekami na twarzy, jak sugerują niektóre recenzje. Podejrzewam, że Charlie to swoiste alter ego samego autora, który dzielił wiele pasji ze swoim książkowym bohaterem. Więc może jest to bardziej historia dla chłopców? Jak miał zwyczaj mówić Jock "Szczęście ma kształt gruszki". Nikt nie wiedział co on ma na myśli. I dla mnie tak jest trochę z tą powieścią. Niby jest, ale co to ma znaczyć - hmm... chyba nie wiem.
Teraz pozostaje mi przekonać się co na temat Mortdecaia wymyślili filmowcy. Nie mam dużych oczekiwań. Ot, dobra komedia z odrobiną akcji nigdy nie jest zła :-)
"Ostatni kontynent" T.Pratchett
Książka "Samolubny gen" profesora R. Dawkinsa nie należy do nowości, ale tyle mogło się o niej słyszeć, że ma się wrażenie, że się ją czytało. I ze mną trochę tak było. W końcu mogłam zweryfikować ochy i achy niektórych nad tą książką.
Jak wskazuje tytuł, powinniśmy spodziewać się w tej ponad 300 stronicowej pozycji, teorii traktującej o genach, przedstawionej w sposób zrozumiały dla laika. I o ile sposób podania się zgadza, bo profesor nie nadużywa terminów naukowych (a nawet jeśli jest to nieuniknione, całkiem zgrabnie wszystko wyjaśnia), teoria jako tak jest dla mnie bardzo naciągana. Jak dla mnie, być może jeszcze nie specjalisty w dziedzinie genetyki/biologii molekularnej itp., stwierdzanie, że geny świadomie kreują nasze (zwierząt) działania jest jak słaba bajka.
Kilka przykładów ze świata zwierząt na potwierdzenie teorii, że samolubni wygrywają, dają w pewien sposób zachętę do zastanowienia się nad tym faktem. Z drugiej strony, przykłady na altruistyczne podejście do życia (które często ma być zawoalowanym egoizmem), już wydawały mi się lekką nadinterpretacją. Wątpię, żeby analiza statystyczna pokrewieństwa między członkami rodziny, jako dowód na to, komu bardziej opłaca się pomagać, w jakikolwiek sposób mogła przemówić do zwykłego człowieka.
Cóż, być może nie jest to jednak książka popularnonaukowa, tak jak myślałam. Albo taki styl uprawia profesor Dawkins. Chyba bardziej logicznie była napisana "Krótka historia czasu" Hawkinga (mimo, że treść jest kosmiczna :p) W każdym razie, dla mnie teoria jest trochę bajkowa i chyba nie uwierzę w istnienie "genu na samolubność". Idea altruizmu wydaje się być jeszcze bardziej złożona. I tutaj przyznaję rację profesorowi: "Altruizmu musimy nasze dzieci nauczyć, nie możemy bowiem liczyć na to, iż jest on częścią ich biologicznej natury."
Intrygująca opowieść o tym, jak łatwo można zatracić człowieczeństwo w obliczu tragedii. Ale też o tym, że mimo wszystko zawsze jest nadzieja na poprawę.
J. Saramago przedstawia tu historię z życia pewnego miasta, gdzieś na świecie. Niespodziewanie wybycha dziwna epidemia - ludzie zaczynają ślepnąć. Zaczyna się od jednego, przypadkowego człowieka. Uruchamia to swoistą reakcję łańcuchową, która rozprzestrzenia ślepotę wśród mieszkańców w zagadkowy sposób. Zawodzi zdrowy rozsądek, lekarze, naukowcy. Nikt nie potrafi przeciwdziałać epidemii. Oprócz ślepoty rozprzestrzenia się strach przed nią. Stopniowo ślepcy zostają wyrzucani na margines społeczeństwa. Jednak nie trwa to długo. Wkrótce to oni stanowią całe społeczeństwo.
Autor pokazuje nam świat ślepców oczami jedynej ocalałej. Jedna kobieta nie traci wzroku. Mimo wszelkich zaleceń odseparowania członków rodziny, którzy oślepli, ona decyduje się wspierać swojego męża w tej nowej sytuacji. Udaje, że sama straciła wzrok. Od tej chwili staje się to zarówno jej błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Jest ona świadkiem degradacji ludzi i świata.
Po przeczytaniu tej książki miałam mieszane uczucia. Z jednej strony porażające opisy zezwierzęconego świata cywilizowanych ludzi, a z drugiej historia dziwnie nieprawdopodobna. Ostatecznie odebrałam tę powieść jako metaforę czasów współczesnych, gdzie wszyscy są ślepi. Liczy się tylko to, co jest w zasięgu ręki. Drugi człowiek i jego potrzeby są nieistotne. Wszystko sprowadza się do instynktów. Smutny, ale prawdziwy obraz. Mimo to, wciąż jest szansa na poprawę. Jak to mówią, nawet po najcięższej burzy wychodzi słońce. I chyba właśnie dla tego promyka nadziei warto przeczytać tę książkę.
Ciekawa jestem jak poszło z filmem powstałym na podstawie tej powieści. W wolnej chwili się przekonam.